Maciej Gołyźniak – perkusista Moniki Brodki i Sorry Boys – w rozmowie z BeatIt
Maciej Gołyźniak to perkusista o sporym już doświadczeniu. Ma na swoim koncie współpracę z takimi artystami jak: Paweł Kukiz, Emigranci, Ania Dąbrowska, Ryszard Rynkowski, Andrzej “Piasek” Piaseczny, Katarzyna Cerekwicka, czy projekt Ballady i Romanse. Obecnie wspiera swoimi rytmami i groove’ami Monikę Brodkę i formację Sorry Boys. To właśnie jego grę można usłyszeć na podwójnie platynowej płycie Brodki “Granda” (Sony Music, 2010). Jakiś czas temu jego talent został doceniony przez dwóch potężnych graczy na rynku sprzętu perkusyjnego, czyli firmy DW i Sabian, które zaprosiły go do współpracy na zasadach endorsera swoich marek. Maciej jest także muzykiem, który przez ostatnią dekadę zawodowej kariery zdążył sobie przemyśleć wiele spraw związanych z większością aspektów gry na perkusji – od techniki i sprzętu, przez grę live i w studio, aż po kwestie psychologii bycia w zespole, czy wreszcie te związane z ogólnie pojętym show biznesem. Z tych wszystkich powodów jest on naturalnym celem dla obiektywów BeatIt.
W pierwszej części naszej sympatycznej rozmowy Maciej Gołyźniak opowiada nam skąd wzięła się jego fascynacja bębnami, jakie wydarzenie ze światowego show biznesu zadecydowało o ostatecznym wyborze tego instrumentu, jakie były jego pierwsze graty oraz jak wyglądały jego pierwsze występy w rodzinnym Toruniu. Możecie również dowiedzieć się jaki był pierwszy koncert, na którym nasz bohater był jako widz i słuchacz, który toruński perkusista przysłużył się maćkowemu rozwojowi jako bębniarza i dlaczego warto marzyć…
BeatIt: W jakich okolicznościach i kiedy „to” Cię napadło? Pamiętasz ten moment?
Maciej Gołyźniak: Tak, bardzo dobrze pamiętam, bo pochodzę z bardzo muzykalnej rodziny. U mnie się grało na różnych instrumentach. Bębny były w domu, więc nie sposób było nie chwycić za pałki, szczególnie, że będąc dzieckiem interesuje cię wszystko. Nawet świętej pamięci dziadek grał wesela na zrobionym przez siebie zestawie. Tak to się zaczęło. Pamiętam, bo mnie babcia goniła ze ścierą za to, że tłukłem po wszystkich meblach.
BeatIt: Czyli to nie było tak, że zobaczyłeś zestaw gdzieś na jakiejś imprezie?
M. G.: Nie, nie. Za mały byłem. Ja wtedy byłem dzieckiem, miałem pięć, sześć lat.
BeatIt: Pamiętasz pierwszy moment, w którym sobie pomyślałeś: „Ja też tak chcę”?
M. G.: Był taki koncert. Nawet mnie ciary przeszły, jak teraz sobie o nim pomyślałem. To był koncert, który Polska telewizja transmitowała tuż po śmierci Freddiego Mercurego. To był taki tribute i pamiętam, że to zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Wtedy zapadła czarcia zapadka.
BeatIt: Po takim olśnieniu to pewnie zaczyna się myślenie o pierwszym zestawie, jakiejś kapeli… Co to było?
M. G.: Pierwszego zestawu długo nie było, bo nie było ku temu warunków, żeby cokolwiek kupić. Szybko zacząłem interesować się jakąś pracą dorywczą, żeby naciułać na pierwsze wymarzone graty. To były fajne czasy, bo jak popatrzysz na dzisiejszy rynek, to właściwie tylko pieniądz cię ogranicza, ewentualnie twoja wyobraźnia i świadomość brzmienia. Ponieważ jestem Torunianinem, podobnie jak poprzedni wasz rozmówca – Michał Bryndal, to się lizało szybę takiej Centrali Muzycznej na ulicy Mostowej. Tam stały akrylowe bębny Ludwiga za jakieś tysiące dolarów. Nikogo nie było na nie stać. Popatrzeć było miło. Moje pierwsze bębny to był taki składak. Grało się w domu kultury – ktoś miał jakąś blachę, ktoś miał jakiś statyw…
BeatIt: Pamiętasz ten pierwszy koncert, pierwszy sprzęt?
M. G.: Pamiętam, że chciałbym go zapomnieć (śmiech). To był taki koncert, który zaczynało się w tempie 120, a kończyło w tempie 170, jaki by to nie był numer. Było naprawdę zabawnie. To był dziedziniec mojego liceum, w pierwszej klasie. Graliśmy grunge’owe covery. Myślałem, że się do tego nie przyznam, szczególnie publicznie, ale tak było.
BeatIt: Pamiętasz pierwszy koncert, na którym byłeś jako słuchacz?
M. G.: Tak, pamiętam, bo to też zrobiło na mnie wrażenie. To był taki moment, który „kopnął” mnie do grania. To było coś tak dobrego, że określiło mnie to potem na lata. To był koncert Republiki. Pamiętam, że Pan Sławek (Sławomir Ciesielski, perkusista zespołu Republika – przyp. BeatIt), miał przecudowny zestaw – taką Tamę czarną. Przepiękny instrument. Znakomicie to brzmiało, wyrywało bebechy. Ja sobie wtedy zamarzyłem, że chcę mieć takie bębny, a dwa, trzy lata później ja je po prostu od niego kupiłem. I to całkowicie zmieniło bieg.
BeatIt: Czyli to załatwia nam pytanie o taki pierwszy, własny, prawdziwy bęben…
M. G.: Tak, to była wymarzona Tama. Kupiłem ją w takich okolicznościach, że wam opowiem. Dowiedziałem się, że ktoś ją od niego kupił, ale chyba stwierdził, że nie poderwie na to dziewcząt, bo jeszcze musisz ćwiczyć i grać w jakimś bandzie (śmiech). No i była na wtórnym rynku do wzięcia. Ja miałem uciułane jakieś 500 złotych, a ktoś chciał za nie kwotę typu dwa i pół tysiąca, a ja po prostu powiedziałem: „Biorę”. I dopiero się zacząłem zastanawiać, co z tym fantem zrobić. W końcu uzbierałem na ten instrument. Bardzo długo mi służył.
BeatIt: A pamiętasz pierwszy kawałek, jaki zagrałeś na tej ślicznotce?
M. G.: Nie pamiętam. To były takie czasy, że się sporo działo. Jedyna szansa była taka, żeby rzucić się w wir wydarzeń i grać z kim się da. Zawsze wychodziłem z takiego założenia, że przebieranie w propozycjach to nie jest dobry sposób, żeby się rozwijać…
BeatIt: Albo trzymanie się jednej kapeli.
M. G.: Może jak by się udało złożyć taką kapelę z przyjaciółmi z krwi i kości, to by to miało sens. Natomiast ja na taki zespół nie trafiłem. Grałem w takim zespole z dwoma moimi serdecznymi kumplami i to był naprawdę dobry band. Znalazłem jakieś taśmy i posłuchałem jakiś prób, które nagrywaliśmy.
BeatIt: To było nagranie z próby, czy jakieś pierwsze podejście do studia?
M. G.: To było jakieś studio amatorskie, które się gdzieś tam otwierało w okolicy i można było pojechać, nagrać sesję, zderzyć się z klikiem…
BeatIt: I jak to zderzenie wyglądało?
M. G.: Wiesz co? Nie wyglądało najlepiej. Nie czarujmy się. Ale taki moment był potrzebny, żeby się obudzić z takiego letargu, że to się samo zagra… To się samo nigdy nie zagra. Kuriozalnie, to była tak zła sesja w moim odczuciu, że się rzuciłem w wir pracy z metronomem i ten metronom mam do dziś.