Maciej Gołyźniak (Monika Brodka, Sorry Boys) w 2 części ekskluzywnego wywiadu dla BeatIt
Maciej Gołyźniak nie jest człowiekiem, z którego trzeba jakoś straszliwie wyciągać każde słowo, zwłaszcza jeśli rozmowa schodzi na ulubionych bębniarzy. A skoro o ulubionych bębniarzach Maćka (zwróćcie uwagę jak mu się w tym momencie zaświeciły oczy – wszystkim życzymy takiej pasji do instrumentu), to oczywiście Bonham. John Bonham. Tyle zdradzimy. A który utwór z jego udziałem szczególnie podnosi ciśnienie naszemu gościowi, to już zobaczcie i posłuchajcie sami. Podobnie zróbcie, aby dowiedzieć się co wspólnego z miłością Maćka do bębnów miały stosowane w latach 90 ubiegłego stulecia karty telefoniczne, która płyta, z którym perkusistą przypieczętowała kierunek muzyczny, którym nasz bohater zdecydował się podążać, a także, czy poważnie zakręcony na punkcie bębnów zawodnik mógł przejść obojętnie obok Larsa Ulricha i Neala Pearta. Zapraszamy!
BeatIt: Każdy muzyk ma jakiś swoich bohaterów. Ty miałeś w tamtym czasie swoich?
Maciej Gołyźniak: Zdecydowanie. Absolutnie numer jeden do dziś – John Bonham. Bez dwóch zdań. Zmienił moje myślenie o bębnach i o brzmieniu. To jest Bóg dla wszystkich. Absolutnie biblia i grania i brzmienia i myślenia o aranżu. Ciarki mam, no. Posłuchasz „When The Levee Breaks”, gdzie on gra na jeden mikrofon z taką motoryką… Coś niebywałego. Jest taki świetny film na YouTube, który znalazłem szukając jakiegoś natchnienia – Jeff Ocheltree, techniczny Bonham’a pokazuje jak to było strojone, co oni robili, na czym polegał „myk” tego brzmienia. Wtedy pojawiły się pierwsze marzenia, żeby tak brzmieć, a jak wiesz, nie jest to proste, bo nie samym instrumentem muzyka brzmi. Bonham zdecydowanie. Potem był taki moment, który mnie przełączył na inne myślenie. To było „Seven Days” Stinga. Tam Vinnie Colaiuta na 5/4 robi takie rzeczy… To do dziś są takie nuty, że padasz.
Czytałem kiedyś wywiad z Michałem Dąbrówką, że właśnie to jest taka płyta na bezludną wyspę. Biblia grania popu. Ta płyta skierowała mnie trochę bardziej w stronę tego, co mi potem bardzo długo w duszy grało i w jakiś sposób mnie chyba określiło – żeby myśleć piosenkowo o graniu na instrumencie i trochę spowolnić swoje ego, a bardziej działać na korzyść zespołu.
BeatIt: Pierwsza „poważniejsza” kapela?
M.G.: Wiesz co, to właśnie ta kapela z tymi kumplami – ta, która nie przetrwała. To był o tyle poważny zespół, że zaczęliśmy jeździć na jakieś przeglądy. To był zespół, który nazywał się Galeria. Graliśmy z Tymkiem Kuczyńskim – synem pierwszego basisty Republiki (Paweł Kuczyński – przyp. BeatIt) i z Mateuszem Józefowiczem, moim dobrym kolegą. To był okres fascynacji Neilem Peartem i zespołem Rush. Mnóstwo blach, tryliard tomów…