Michał Bryndal wywiad odc. 1
Michał Bryndal dał się poznać jako perkusista zespołu SOFA, współpracownik artystów hiphopowych, takich jak O.S.T.R. oraz Vienio i Pele, muzyk jazzowy (jest absolwentem Wydziału Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach), jednak jego awans do pierwszej ligi wiąże się z zajęciem miejsca za perkusją po przedwcześnie zmarłym, nieodżałowanym Piotrze “Stopie” Żyżelewiczu w zespole-instytucji na polskiej scenie alternatywnej – Voo Voo. Spotkaliśmy się z Michałem w przyjemnej, kameralnej sali kina “Halszka” w Szamotułach, tuż po udanym i wyprzedanym do ostatniego biletu występie jego nowego zespołu. Jeśli ciekawi Was jakie były początki gry naszego bohatera oraz jaka muzyka go wtedy inspirowała, zachęcamy do obejrzenia pierwszej części naszej rozmowy.
BeatIt : Kiedy cię to napadło, kiedy poczułeś że” to” cię wzywa?
Michał Bryndal: Czytałem wiele wywiadów kolegów muzyków, którzy mają jakieś legendy na swój temat, że coś się nagle wydarzyło w ich życiu, że ta perkusja się pojawiła. U mnie było bardzo prozaicznie, wręcz zupełnie niespecjalnie. Byłem od 7 klasy podstawówki w szkole muzycznej w Toruniu – fortepian na początek. To była straszna męka. W 4. klasie nastąpiła zmiana, można było wybrać coś innego. Nauczycielka zaproponowała perkusję, powiedziałem „okej”. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co to będzie. W klasie były przede wszystkim „drabinki”, czyli ksylofon, stały też bębny – Premier z lat 80. Kiedy koledzy wychodzili z klas, zacząłem sam się uczyć z różną pomocą. Poniekąd chwalę to sobie, a z drugiej strony żałuję że nie wpadłem na nauczyciela który pokazałby mi dobrą technikę. Zawdzięczam dużo swojemu bratu Jackowi, który gra w Kobranocce na basie. Podrzucał mi co jakiś czas kasety m.in. Led Zeppelin – zespół na który strasznie zachorowałem.
Muzyką jazzową zainteresowałem się na warsztatach w Chodzieży w 1999 roku. À propos Zeppelinów, pamiętam rozmowę na warsztatach. Sytuacja wygląda tak, że jest grupa perkusistów, studenci zbierają się w grupie, siedzi profesor – Krzysztof Przybyłowicz z Poznania. Każdy musiał się przedstawić, powiedzieć co gra i czego chciałby się nauczyć. W końcu przyszła moja kolej i mówię: „Nazywam się tak i tak, o jazzie nie wiem prawie nic, mam jedną płytę Milesa Davisa, moim ulubionym perkusistą jest John Bohnam z Zeppelinów”. Cisza. Przybyłowicz mówi „To po co tu przyjechałeś?”. To było mocne, bo sam nie wiedziałem, czego chcę, a ta cisza była dotkliwa. Te warsztaty dużo mi dały ale o tym dowiedziałem się po czasie.
BeatIt: Pamiętasz jakiś moment takiego objawienia; ciary, wszystkie włosy stoją na plecach, szkoda, że to nie ja?
M. B.: Takich momentów na pewno miałem wiele i rzecz, której strasznie żałuję to to, że im więcej słucham muzy, tym rzadziej mam tego typu doznania, a są to sytuacje, które dają nam kopa do pracy. Niestety coraz rzadziej rzeczy mnie zaskakują. Na pewno jest jedna rzecz, którą pamiętam – taka przełomowa. Byłem w Łodzi u kolegi Andrzeja Sieczkowskiego z L. Stadt i nagle puścił płytę Wayne’a Shortera „Footprints Live” z Brianem Bladem na bębnach. To było takie jedno wielkie „nie wierzę” i tak jest do dzisiaj. Nie mogę czasem słuchać tej muzy, bo nie jestem w stanie uwierzyć, że ci goście potrafią tak grać, że są tak zgrani jakby byli połączeni jakimś kabelkiem.
BeatIt: Pamiętasz pierwszy koncert, na którym byłeś jako słuchacz?
M. B.: Jeden z pierwszych takich koncertów to był koncert mojego brata Jacka, który występował wtedy jako Atrakcyjny Kazimierz.
BeatIt: Pierwszy własny bęben?
M. B.: Pierwszy zestaw to były bębny firmy, uwaga, „Kondor”. To były generalnie słabe bębny choć były przynajmniej „pełnowymiarowe”: 12-tka, 14-tka, stopa 22 cale. Werbel blaszany, najgorszy, i komplet blach Zildjian Planet Z. Klasyka gatunku.