Niedługo minie druga rocznica śmierci Iana Frasera Kilmistera, znanego szerzej pod ksywką “Lemmy”. Od tego smutnego wydarzenia nie wypłynęły żadne premierowe nagrania studyjne zespołu Motorhead. W ubiegłym roku ukazał się 13. album koncertowy nagrany na kilka tygodni przed odejściem Lemmy’ego, a tej jesieni otrzymujemy zbiór przeróbek, które zespół zarejestrował na przestrzeni ostatnich 25 lat, czyli od momentu, gdy w składzie pojawił się perkusista Mikkey Dee. W tej kompilacji pominięto covery zarejestrowane we wcześniejszych latach i chyba dobrze, ponieważ brzmieniowo znacznie by odstawały. Może zostaną wydane w osobnym zbiorze?
Płyta zawiera 11 rockowych klasyków stworzonych przez takich tuzów jak The Rolling Stones, David Bowie, Judas Priest, Sex Pistols, The Ramones czy Metallica i po pierwszym przesłuchaniu w uszy rzuca się taka konstatacja, że każdy z tych numerów (może z wyjątkiem “Jumpin’ Jack Flash“) brzmi zupełnie jakby pochodził z repertuaru Motorhead. To potwierdzałoby teorię mówiącą o tym, że Stonesi to najstarszy rockandrollowy zespół, ale to “Motor” był wzorcowym i krystalicznie czystym rockandrollem.
Bez względu na to, czy biorą na warsztat “Breaking The Law” Judas Priest (brak wokalnych halfordowych “górek” wcale nie razi), “God Save The Queen” Sex Pistols, czy “Whiplash” Metalliki, “charczenie” Lemmy’ego, brzęczący i przesterowany bas, brzmienie gitary Phila Campbella i gra na bębnach Mikkey‘a Dee nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do tego, z kim mamy do czynienia. Jedynie w “Starstruck” z repertuaru Rainbow Lemmy zadowolił się śpiewaniem refrenów pozostawiając wymagające partie zwrotek Biffowi Biffordowi z Saxon. Ozdobą albumu jest wersja “Heroes” Davida Bowie, w której lider udowadnia, że potrafi ŚPIEWAĆ (posłuchajcie partii chórków).
Skoro wspomnieliśmy już o szwedzkim bębniarzu (przez zmarłego Szefa nazywanym “najlepszym bębniarzem na świecie”), to omawiana płyta potwierdza po raz kolejny z jak doskonałym muzykiem mamy do czynienia. Tutaj nie ma żadnych wywijasów w stylu “Sacrifice” – jest za to świetna dynamika, moc, i doskonałe, czyste brzmienie “z łapy”. Zaryzykuję stwierdzenie, że Mikkey Dee to Jeff Porcaro lub Vinnie Colaiuta hard rocka. Warto posłuchać choćby z tego powodu.
Vik
Share