Craig Blundell wyrobił sobie markę w świecie muzyki jako jeden z najczęściej zatrudnianych bębniarzy prog rockowych w Wlk. Brytanii. Współpracował lub współpracuje z takimi wykonawcami jak Pendragon, Frost i zbawca muzyki progresywnej w XXI w. – Steven Wilson. Występował także z muzykami zespołów King Crimson, Deep Purple, Iron Maiden czy Rainbow.
Servis musicradar.com poprosił Blundella o sporządzenie listy 10 płyt, które zmieniły jego życie o oto, co muzyk zaprezentował. Niektóre z jego wyborów mogą Was zaskoczyć…
10. Roni Size/Reprazent – New Forms (1997)
Clive Deamer hipnotyzował za bębnami. Miał niespożytą energię i nie można było od niego oczu oderwać. Patrząc dziś na moje wczesne klipy demonstrujące sprzęt Rolanda widzę, że gram tam wyłącznie drum and bass i to ze skrzywieniem w stronę Roniego Size’a.
Niektóre z nagrań, które zrobiłem ze Stevenem Wilsonem, np. “Vermillioncore“, wciąż mają ten element jungle i drum and bass. Mam wiele do zawdzięczenia Roniemu Size’owi.
9. Sting – Ten Summoner’s Tales (1993)
Gdy się myśli o muzyce progresywnej, to w kategoriach takich, że nie da się do niej tańczyć. Sting wydał tę płytę i pamiętam, że słuchając jej zastanawiałem się, co tu jest grane. Bębny były oszałamiające, a kawałek nazywał się “Seven Days“.
Jak posłuchać tej płyty dzisiaj, to widać, że Vinnie [Colaiuta – przyp. Vik] przeniósł muzykę napisaną przez Stinga w dziwnym metrum do mainstreamu. Zagrał tak gładko, że słuchacz nawet się nie orientuje, że kawałek jest na pięć albo siedem. Dla mnie to jest jeden z podstawowych albumów w historii, jeśli chodzi o perkusję. To godzina magicznego bębnienia.
8. Toto – Kingdom Of Desire (1992)
Pamiętam, jak kiedyś usłyszałem jakiś groove i pomyślałem, że to naprawdę w dobrym guście. Nie znałem jeszcze wtedy Jeffa Porcaro. Potem odkryłem tę płytę – “Kingdom Of Desire“. Wszedł numer “Jake To The Bone” i pomyślałem sobie, że brzmienie bębnów jest doskonałe.
To numer prosty i do przodu, dość szybki, a Steve Lukather daje nieźle do pieca. Nagle zaczyna się fragment na 7/8. Jeśli posłuchacie mnie grającego w tym metrum, to zauważycie, że całkowicie zżynam z Jeffa Porcaro! Wtedy pierwszy raz usłyszałem, żeby ktoś w taki sposób zagrał na 7/8.
7. Brand X – Moroccan Roll (1977)
Dla mnie ta płyta z 1977 r. to najlepsza rzecz z udziałem Phila Collinsa. On był taka angielską wersją Cobhama, tylko jeszcze śpiewał. Nigdy wcześniej nie słyszałem takiego brzmienia, jak jego zestaw z roto tomami. Grał niesamowite rzeczy z Percy Jonesem na basie. Byli naprawdę groźną sekcją rytmiczną.
Jeśli zagłębić się w jego osobowość jako człowieka i muzyka, to trzeba powiedzieć, że [Phil Collins – przyp. Vik] to oszałamiający perkusista światowej klasy, który nigdy nie został należycie doceniony. Jeśli choć jeden perkusista z czytających te słowa wsłucha się w płytę “Moroccan Roll“, to zmieni się jego postrzeganie wszystkiego, co Phil zrobił.
6. Mahavishnu Orchestra – Birds Of Fire (1973)
Ta płyta ukazała się w roku mojego urodzenia, tzn. 1973, a ja odkryłem ją dla siebie 14 lat później. Odpaliłem numer “Miles Beyond (Miles Davis)” i pomyślałem: “Skąd się bierze takie brzmienie centrali, hi hatu i werbla?”.
Jest tam kawałek zatytułowany “Celestial Terrestrial Commuters“. Jest w metrum 19/16 i w którymś momencie Billy Cobham robi niesamowite jedynkowe przełamanie – najlepsze, jakie w życiu słyszałem, takie w stylu Tony’ego Williamsa, ale agresywne. Uderza na raz, a potem wszyscy wchodzą w to 19/16 i groovią jak cholera przez kilka minut. Zbierałem szczękę z podłogi. Jak można grać w takim metrum, tak szybko, z taką muzykalnością, strojeniem i groove?
5. King Crimson – In The Court Of The Crimson King (1969)
Michael Giles oszałamia na tej płycie. Jego wkład w tę muzykę to po prostu całe pole minowe niewiarygodnej muzykalności.
Gram na wielu festiwalach muzyki progresywnej. Najczęściej noszonym T-shirtem wśród publiczności jest zawsze ten z “In The Court Of The Crimson King“. Ta płyta ma prawie 50 lat. Do dziś często jest odtwarzana w moim iPodzie i wciąż słyszę tam jakieś nowe rzeczy, których wcześniej nie słyszałem. To absolutny klasyk. King Crimson ukształtowało tak wielu perkusistów grających prog.
4. Rush – Exit… Stage Left (1981)
Z początku nie rozumiałem, o co chodzi w numerach takich jak “YYZ“. To wykraczało poza moje poczucie muzykalności, bo takiego metrum słucha się niewygodnie. Z drugiej strony to mi się podobało i chciałem to zgłębić.
Poza Davem Lombardo, Neil Peart był pierwszym bębniarzem, w którego grze naprawdę się zakochałem. Jego plakat zawisł na mojej ścianie jako pierwszy. Uważam, że popchnął grę na bębnach o 30 – 40 lat do przodu. To oznaka wielkiego perkusisty – słuchasz jego muzyki po latach i ona wciąż doskonale znosi próbę czasu.
3. Dire Straits – Alchemy: Dire Straits Live (1984)
Mój tata jest wszystkiemu winien. Był wielkim fanem Dire Straits, ale ja tego nie kumałem. Nagle zaczął się ten kawałek i zwariowałem. Chodzi o “Sultans Of Swing“. Tuż przed drugim refrenem Terry Williams gra paradidle rozpisany między centralą, ridem i werblem. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałem.
Słuchałem tego i słuchałem, aż wreszcie dotarło do mnie, że ten bębniarz grał bardzo muzykalne rzeczy, które chciałem zrozumieć. Wszyscy się jarają koncertową grą Porcaro, a ja uważam, że “Alchemy” to jedna z najbardziej muzykalnie zagranych płyt, jeśli chodzi o partie perkusji. Nie ma tam chopsów, ale wszystko – od strojenia po dobór nut – po prostu zapiera dech w piersiach.
2. Slayer – Show No Mercy (1983)
To właściwie moja ulubiona kapela wszech czasów. Bardzo wtedy lubiłem Iron Maiden, ale jak się jest rockerem, to zawsze szuka się czegoś jeszcze cięższego.
Pamiętam, że słuchając tej płyty nie wiele z niej rozumiałem, a bębnienie to był istny gabinet osobliwości. Nigdy nie słyszałem takiej gry na stopach. Uwielbiam Dave’a Lombardo. Slayer to niesamowita kapela. Ta płyta zmieniła dla mnie wszystko.
1. Iron Maiden – Killers (1981)
Znajomy pożyczył mi kasetę “Killers” Iron Maiden. Od razu wiedziałem, że to coś wyjątkowego i że taka muzykę chciałbym grać. Była organiczna, a Clive Burr po prostu niszczy na tej płycie.
Bardzo mi się spodobał numer “Murders In The Rue Morgue” – jego groove, strojenie, brzmienie, wszystko. Zajechałem tę kasetę. Chyba już zawsze Maiden będzie trafiał w moje czułe miejsce. To muzyka mojej młodości.
Pełny tekst artykułu można znaleźć TUTAJ.
Share