The Mission to zespół powstały w połowie lat 80., po pierwszym rozłamie w szeregach Sisters Of Mercy, gdy gitarzysta Wayne Hussey i basista Craig Adams znaleźli się poza składem. Po dokooptowaniu gitarzysty Simona Hinklera i bębniarza Micka Browna zrodziła się nowa grupa (z Hussey’em w roli głównego kompozytora i wokalisty). Debiutancka płyta “God’s Own Medicine” ukazała się w 1986 r. i szybko zagwarantowała zespołowi pozycję czołowego przedstawiciela gotyckiego rocka.
Aby nie przesadzać z rysem historycznym wypada jeszcze zaznaczyć, że 37 lat i 11 albumów później, po niezliczonych zmianach personalnych oraz kilku zmianach terminu z powodu pandemii (pierwotnie koncert był zaplanowany na wiosnę 2020 r.), kapela zawitała do naszego kraju po raz trzeci (jeśli się nie mylę), i to w prawie oryginalnym składzie, bo tym razem za perkusją zasiadł Kanadyjczyk Alex Baum.
Dla mnie było to wydarzenie szczególne, ponieważ śledzę poczynania kapeli od samego początku i należę do tych, których porwali swoją muzyką już od wspomnianej pierwszej płyty. Jak się okazało przed wejściem do Proximy – nie mnie jednego. Długa kolejka ludzi ubranych w większości na czarno (choć już bez gotyckich atrybutów w rodzaju powłóczystych szat, biżuterii i charakterystycznych fryzur, ale za to w koszulkach z logotypami Clan Of Xymox, The Cult, The Cure, Fields Of The Nephilim/The Nephilim, Sisters Of Mercy i, oczywiście, gwiazdy wieczoru) pokazała, że The Mission mają nad Wisłą spore grono wiernych fanów.
Dla mnie było to pierwsze spotkanie z koncertowym wcieleniem kapeli, więc pierwsze dźwięki gitarowego wstępu do numeru “Beyond the Pale” (otwierającego płytę “Children” z 1988 r.) spowodowały, że łezka w oku się zakręciła. Te wszystkie gitarowe “pajączki” grane przez Wayne’a na 12-strunowej gitarze elektrycznej, będące znakiem rozpoznawczym i nieodłącznym elementem stylu zespołu, zawsze bardzo na mnie działały. Ten kawałek to w ogóle jeden z najmocniejszych punktów w całym ich katalogu i jeden z najgenialniejszych otwieraczy w historii rocka, a z drugiej strony numer tak doskonały, że aż żal “wystrzeliwać się” z niego na samym początku setu. Tośmy się powzruszali, a tym czasem karawana jedzie dalej.
Następne dwa numery, również z wczesnego okresu, to “Tomorrow Never Knows” i “The Grip of Disease“. Zespół utrzymał nas w klimacie i fanom się podobało, choć trzeba przyznać, że słynąca z entuzjazmu polska publiczność jeszcze się do końca nie rozkręciła. Nie można tego samego powiedzieć o piszącym dla Was tę relację – ja bawiłem się już na tyle dobrze, że wypadłem z roli i najzwyczajniej w świecie nie pamiętam, jaki kawałek zagrali jako czwarty. Za to piąty pamiętam doskonale i już zawsze będę pamiętał to wykonanie. Nieśmiertelna “Severina” (znów te “pajączki” na 12-strunowej gitarze elektrycznej). Wokaliza, oryginalnie zaśpiewana przez Julianne Regan (znaną z All About Eve), tu została z oczywistych powodów wykonana na gitarze przez Simona Hinklera i trzeba przyznać, że taki zabieg świetnie się sprawdza. Od tego momentu zespół już był rozgrzany, a fani odpowiednio rozentuzjazmowani, dzięki czemu jaśniejsze muzycznie i tekstowo “Like A Child Again” oraz walczykowate “Stay With Me” przybrały formę nieco festiwalową, ale w dobrym, gotyckim rozumieniu tego słowa. Mrok został przywrócony za sprawą pętli stanowiącej wstęp do “Met-Amor-Phosis“, pochodzącego z jak na razie ostatniego wydawnictwa grupy, zatytułowanego “Another Fall From Grace“. Jest to jeden z lepszych utworów The Mission w całym ich katalogu i dało się to zauważyć po reakcji publiczności, choć nie pochodzi ze złotego okresu. Potem było już tylko jeszcze lepiej i jeszcze “gotycczej” (wybaczcie zabawę z polszczyzną) 😉
Wszyscy już weszli na najwyższe obroty – zespół i publika. Fani rozpoznali intro do “Butterfly On A Wheel“, więc telefony poszły w ruch, niczym zapalniczki w czasach analogowych. Podczas “Wasteland” nikt już nie stał spokojnie. W aranżacji koncertowej ten numer ma wydłużoną spokojną część środkową, która tylko wzmaga apetyt na jazdę, więc, gdy skończyli świetne wykonanie tego energicznego utworu, dobili salę za pomocą jeszcze mocniejszego, wyczekiwanego i chóralnie odśpiewanego przez fanów “Deliverance” (czy ja już wspominałem o “pajączkach”? 🙂 ).
Po takim ciosie zeszli ze sceny, choć było jasne, że na tym nie może się skończyć. “Dance On Glass” i “Belief” wprost przejechały przez ludzi. Obok mnie stało dwóch zawodników w bardzo średnim wieku. Po oczach było widać, że w dawnych czasach, gdy jeszcze mieli włosy, gotycki rynsztunek i fryzura nie były im obce. Przez cały set wymieniali porozumiewawcze spojrzenia wyrażające aprobatę dla danego punktu programu. Gdy przyszedł czas na drugi ze wspomnianych kawałków, w ich spojrzeniach pod lekko zaparowanymi okularami można było zobaczyć bezbrzeżną radość. Sam również dałem się ponieść i dlatego nie pamiętam, co zagrali zaraz potem. Jeszcze tylko samodzielnie wykonane przez Wayne’a “Love Me To Death” (ten numer w wersji kameralnej ma swój niezaprzeczalny urok), owacyjnie przyjęte “Tower of Strength“, sprzęgające i spogłosowane “You’ll Never Walk Alone” (ach, ta miłość lidera do Liverpoolu) i dwie godziny zleciały jak dwie minuty.
Nie potrafię powiedzieć, którym z kolei bębniarzem w składzie The Mission jest Alex Baum. Ważne, że wywiązuje się ze swojego zadania wbijania solidnych groove’ów i ekonomicznych przejść w sposób wzorowy. Finezja w prostocie. Ponieważ czytacie ten tekst na portalu perkusyjnym, wspomnę o świetnie brzmiących bębnach Natal (zwłaszcza o werblu 14″ x 7″ z kutego mosiądzu) oraz blachach Amedia, które doskonale się sprawdziły w kontekście brzmienia zespołu. Więcej szczegółów znajdziecie, gdy opublikujemy drum kit tour.
The Mission wiedzą, jak rozgrzać publikę i potrafią to robić. Piszę to bez żadnego asekuracyjnego “wciąż” lub “jak na panów w tym wieku”. Ci goście po prostu mają w sobie tę energię i moc, żeby dać do pieca i to robią. Kropka. Kto jeszcze nie był – ten sporo stracił. Łapcie bilety na ostatnie koncerty tej trasy, bo nie wiadomo, kiedy znów objadą Europę.
Jako support wystąpiła Baśnia, czyli Barbara Lipińska z zespołem. Zagrali świetny, atmosferyczny i, co ważne dla zespołu, ciepło przyjęty set z muzyką opartą na pogłosach i różnego typu efektach oraz ciekawych liniach wokalnych. Fani klasycznego repertuaru z wytwórni 4AD będą zachwyceni. Mnie się podobało.
Vik