Wishbone Ash niedługo dołączy do grona zespołów-fenomenów współczesnej branży muzycznej. Używając tego określenia nie mam wyłącznie na myśli milionów sprzedanych płyt, wielkich tras koncertowych obejmujących wszystkie kontynenty oraz wpływu na gwiazdy, które zadebiutowały później (w przypadku Ash są to choćby Thin Lizzy i Iron Maiden), bo to wszystko stało się już ich udziałem. Myślę także o długowieczności, ponieważ w przyszłym roku zespół będzie obchodził półwiecze działalności, dołączając tym samym do klubu, którego członkami są już choćby Deep Purple, Jethro Tull, Procol Harum, Status Quo, no i oczywiście The Rolling Stones.
Od pierwszych numerów w secie było jasne, że wiek podczas tego koncertu nie będzie miał nic do rzeczy. Zaczęli od numerów nowożytnych, a więc instrumentalnego Bona Fide (z 2002 r.), w którym po raz pierwszy ( i nie ostatni) zabrzmiał słynny atak dwóch gitar prowadzących tworzony przez Andy‘ego Powella – lidera, wokalistę, gitarzystę, kompozytora i autora tekstów wielu kawałków grupy, a także najnowszy nabytek – bardzo świetnie wpisującego się w zespołową tradycję Marka Abrahamsa, a następnie Eyes Wide Open ( z 2006 r.). Publiczność była ich już od pierwszych taktów, a może zresztą nawet wcześniej, ponieważ okrzyk “We love you, Andy!“, skierowany do Andy’ego Powella, padł ledwie adresat wszedł na scenę. Od trzeciego numeru, zatytułowanego Way Down South, na ramieniu lidera znalazł się jego klasyczny czarno-biały Gibson Flying V, a basista Bob Skeat, oprócz świetnej roboty na basie, zaprezentował także dobry wokal w chórkach (co powtórzył wielokrotnie podczas występu). Kolejne numery (po kolei: The King Will Come, Warrior i Throw Down The Sword) to zespołowa klasyka, nic więc dziwnego, że wzbudziły entuzjazm na widowni, i to nie wyłącznie wśród starych załogantów, ponieważ sala klubu Proxima mniej więcej w połowie była wypełniona przez ludzi około trzydziestki. Następna w kolejności zabrzmiała ballada Lady Jay z klasycznego albumu There’s The Rub (nie ostatni utwór z tej płyty tego wieczora). Zespół zagrał ją ze specjalną dedykacją dla polskich promotorów, którzy są fanami, i z podziękowaniem za piękne wrażenia z tej wizyty w naszym kraju (na set liście numeru nie było). Nietrudno zgadnąć, że fani byli zachwyceni takim obrotem sprawy. Od tej chwili, bez względu na to, czy zespół grał akustycznie (Leaf And Stream oraz Wings Of Desire), czy elektrycznie (F.U.B.B. ze wspomnianej płyty There’s The Rub, Standing In The Rain, klasyczne Jailbait i Phoenix), radości fanów i dobrej zabawy było co nie miara. Po kilkuminutowej przerwie przyszła pora na bis. Bez zapowiedzi odpalili Persephone (płyta There’s The Rub po raz kolejny) i zachwyt fanów sięgnął zenitu. Poprawili Blowin’ Free i wszyscy obecni mogli z czystym sumieniem powiedzieć, że byli świadkami świetnego występu. Ja na pewno.
Jak przystało na portal perkusyjny, wypada wspomnieć o robocie perkusisty. Joe Crabtree to bębniarz o świetnym brzmieniu – ani werbel, ani tomy nie pozostawiały nic do życzenia w kwestii strojenia, muzykalności i uzupełniania brzmienia całości. Shuffle tego muzyka jest w nienagannym, angielskim stylu, co w repertuarze takiej grupy jak Wishbone Ash jest szczególnie istotne. Podobnie jak brzmienie, również wykonawstwo tego perkusisty jest po prostu nienaganne. Sama przyjemność dla ucha każdego kolegi po fachu.
Vik
Joe Crabtree zagrał na bębnach Sonor, blachach Zildjian, naciągach Evans i pałkami Vic Firth.
Share