Mike Portnoy to perkusista, którego chyba żadnej Bębniarce i żadnemu Bębniarzowi przedstawiać nie trzeba, a w każdym razie dotyczy to tych spośród Was, którzy interesują się perkusją rockową. Każdy, kto zna postać tego muzyka zdaje sobie doskonale sprawę z jego fascynacji rockiem progresywnym.
Ostatnio napisał on artykuł dla serwisu musicaficionado.com, w którym stworzył własną listę 10 najlepszych albumów prog rockowych w historii. Oryginał tekstu jest dostępny TUTAJ, a my proponujemy nasze jego tłumaczenie.
King Crimson – “In the Court of the Crimson King“ (Rok wydania: 1969, perkusista: Michael Giles)
Trzeba zacząć właśnie od King Crimson i płyty “In the Court of the Crimson King” ponieważ to od niej rozpoczął się prog. Niektórzy wskazują na “Sierżanta Pieprza” Beatlesów, “Piper at the Gates of Dawn” Floydów lub nawet wczesne rzeczy Procol Harum, ale ja uważam właśnie tę płytę za pierwszą prawdziwie prog rockową.
Szczerze mówiąc, moją ulubioną ich płytą jest raczej ‘Red‘, kiedy to w składzie zespołu byli Bill Bruford i John Wetton, ale to na “Dworze Karmazynowego Króla” wszystko się zaczęło. To była pierwsza płyta z tymi długimi, złozonymi aranżacjami i melotronem dominującym nad całością brzmienia. Do tego bębnienie Michaela Gilesa, które było jakby jazzową wersją Keitha Moona, jest po prostu genialne. Nastąpiło tu połączenie wszystkich składników niezbędnych do rozpoczęcia nowego stylu. Uwielbiam King Crimson. Robert Fripp [gitarzysta, kompozytor i założyciel zespołu – przyp. Vik] cały czas się rozwijał i próbował nowych rzeczy.
Yes – “Close to the Edge” (Rok wydania: 1972, perkusista: Bill Bruford)
To mój ulubiony album w tym stylu i w moim mniemaniu najlepszy z kręgu rocka progresywnego w ogóle. Wymieniłem go nawet na mojej liście najlepszych płyt rockowych w ogóle, bo świetnie obstawia obie strony ogrodzenia. Mamy tu pięciu członków zespołu u szczytu wirtuozerskich możliwości. Rick Wakeman, Bill Bruford, Chris Squire, Steve Howe i Jon Anderson – to niewiarygodny gwiazdorski skład. Ich kreatywność i możliwości instrumentalne były po prostu niesamowite.
Jeszcze większe wrażenie robi fakt, że już mieli na koncie dwa wcześniejsze doskonałe albumy, tzn. “The Yes Album” i “Fragile”. Dodajmy do tego “Close to the Edge” i mamy Trójcę Świętą płyt Yes. Jednak to “Close to the Edge” jest szczytowym osiągnięciem. To trzy numery, z których każdy jest absolutnym arcydziełem.
Genesis – “Foxtrot” (Rok wydania: 1972, perkusista: Phil Collins)
Dla mnie King Crimson, Yes i Gensis to wielka trójka rocka progresywnego. Trudno wybrać jedną płytę Genesis, bo też mają swoją Świętą Trójcę. “Nursery Cryme”, “Foxtrot” i “Selling England by the Pound” to absolutne klasyki, do tego jeszcze po nich nastąpił łabędzi śpiew Petera Gabriela [ówczesnego wokalisty – przyp. Vik] w zespole, czyli “The Lamb Lies Down on Broadway”.
Jednak jeśli mam wybrać jeden album, to zdecyduję się na “Foxtrot“. Jeśli płyta zaczyna się od czegoś takiego, jak “Watcher of the Skies”, a kończy na “Supper’s Ready”, to przecież lepiej się już nie da. Tylko ze względu na te dwa kawałki jest to dla mnie płyta, którą trzeba znać.
Jethro Tull – “Thick as a Brick” (Rok wydania: 1972, perkusista: Barriemore Barlow)
Chociaż “Aqualung” odniósł chyba największy sukces komercyjny i jest jednym z moich faworytów, to jednak “Thick as a Brick” jest płytą najbardziej progresywną. Nie słyszałem o żadnej innej (z wyjątkiem “Dzwonów rurowych” Mike’a Oldfielda), która składałaby się z jednego utworu. Ponieważ kompozycja nie mieściła się na jednej stronie płyty winylowej, musieli ją podzielić na dwie części, więc poniekąd były to dwa numery, ale tak naprawdę to był jeden kawałek.
Z punktu widzenia kompozycji “Thick as a Brick” nie mogłaby być płytą jeszcze bardziej progresywną, a znajduje się na niej tyle wspaniałych partii instrumentalnych. Gra na perkusji w wykonaniu Barriemore Barlowa jest bardzo niedoceniana. To wyśmienity i kreatywny bębniarz. Z wielu względów jest to mój ulubiony album Jethro Tull od pierwszej do ostatniej sekundy.
Z zespołem Transatlantic zastosowaliśmy ten patent na płycie “The Whirlwind”, która zawiera jeden 79-minutowy kawałek bez żadnej przerwy (format CD tego nie wymaga). Wzięliśmy zatem wspaniały pomysł znany z “Thick as a Brick” i “Tubular Bells” i przesunęliśmy granicę na kolejny poziom.
UK – “Danger Money” (Rok wydania: 1979, perkusista: Terry Bozzio)
Mógłbym wybrać ich pierwsza płytę zatytułowaną “U.K.”, ale niech będzie “Danger Money“. Obie są klasykami muzyki progresywnej, jednak bardzo się od siebie różnią. Na pierwszej płycie był to kwartet z Allanem Holdsworthem i Billem Brufordem, a po ich odejściu UK nagrało “Danger Money” jako trio z Terrym Bozzio na bębnach.
Pierwsza płyta miała więcej elementów jazzowych z powodu udziału Holdswortha i Bruforda, a z kolei “Danger Money” jest bardziej progowa i rockowa, bliższa Yes i Genesis. Terry Bozzio i skrzypek/klawiszowiec Eddie Jobson wywodzili się z zespołu Franka Zappy, więc ich umiejętności napędzały całą maszynerię aż miło. Terry jest jednym z moich ulubionych bębniarzy, a na “Danger Money” można znaleźć niektóre z jego najlepszych partii. No i oczywiście jest tam jeszcze John Wetton z King Crimson, a później Asia, a więc jeden z podstawowych głosów tego stylu.
Rush – “Hemispheres” (Rok wydania: 1978, perkusista: Neil Peart)
Pewnie niejeden się wkurzy, że Rush nie znalazło się w pierwszej piątce, ale układam tę listę chronologicznie i to dlatego trafiają na pozycję szóstą [zdaje się, że Mike jednak się pomylił i płyta ta powinna znaleźć się na miejscu piątym ponieważ ukazała się w październiku 1978 r., a więc przed wydaniem albumu UK – przyp. Vik]. Z całą szczerością przyznaję, że ten zespół wywarł na mnie ogromny wpływ, jeden z największych jeśli chodzi o artystów z tego kręgu.
Wybranie ulubionej płyty Rush nie jest łatwe, ale decyduję się na “Hemispheres“. Moją ulubioną jest “Permanent Waves”, ale ta jest najbardziej progresywna. Tak jak u Yes na “Close to the Edge”, mamy tu tylko kilka piosenek – tym razem cztery – i każda jest arcydziełem.
Numer tytułowy to Rush na zupełnym odlocie, nawet tytuł “Cygnus X-1 Book II: Hemispheres” jest tak progresywny, że bardziej już się nie da. I okładka też jest przegięta – nagi mężczyzna stojący na mózgu. Ta płyta jest w całości przesadzona. Uwielbiam numer zamykający, czyli “La Villa Strangiato”, który jest najlepszym kawałkiem instrumentalnym, jaki kiedykolwiek napisano. Geddy Lee, Neil Peart i Alex Lifeson pokazują w nim cały swój wirtuozerski kunszt.
Marillion – “Misplaced Childhood” (Rok wydania: 1985, perkusista: Ian Mosley)
Zamykamy lata 70-te, które były złotym okresem rocka progresywnego, i wchodzimy w czas mroku dla tej muzyki, czyli lata 80-te. Dream Theater wywodzi się właśnie z tych ciężkich czasów. Angielski Marillion wydał wtedy concept album zatytuowany “Misplaced Childhood” i jest to jedna z moich ulubionych płyt tego nurtu.
W tym okresie “progresywny” było obelżywym słowem, a Genesis, Yes i Pink Floyd nagrywali muzykę mainstreamową. Nikt nie niósł sztandaru muzyki progresywnej. Marillion byli oczywiście wielkimi fanami Genesis i to, co robili miało w sobie bardzo wiele z tego ducha. Płyta “Misplaced Childhood” zwaliła mnie z nóg w czasie, gdy się ukazała i do dzisiaj pozostaje jednym z moich ulubionych concept albumów w historii. Poetyckie teksty Fisha [ówczesnego wokalisty – przyp. Vik] wywarły wielki wpływ na to, jak ja piszę teksty. On połączył niepokój, gniew i gorycz Rogera Watersa z pięknem tekstów Neala Pearta. Klasyczna płyta.
Mr. Bungle – “Mr. Bungle” (Rok wydania: 1994, perkusista: Danny Heifetz)
Oto wchodzimy w lata 90-te. Jest to dziwny wybór ponieważ Mr. Bungle nie jest zespołem progresywnym w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ale różnorodność jest jedną z pięknych cech tej muzyki w czasach współczesnych. Ta płyta należy do 10 moich ulubionych w ogóle, bez względu na styl muzyczny. Nieźle się wystraszyłem, gdy ją pierwszy raz usłyszałem, bo nigdy wcześniej nie słyszałem niczego tak pokręconego, pełnego zła, a jednocześnie również radości. To była najdziwniejsza godzina, jaką poświęciłem na słuchanie muzyki.
Połączyli dziwaczność Franka Zappy z awangardą Johna Zorna spod znaku “Naked City”. Zresztą to John Zorn był producentem tej płyty. Mike Patton nagrał to poza Faith No More [wokalista FNM – przyp. Vik] i jest to arcydzieło. To prawdziwy dźwiękowy roller coaster – eklektyczny, pełen rozmaitych stylów. Znam tu każdy niuans, każdą nutę. Tę płytę zabrałbym na bezludną wyspę.
Spock’s Beard – “The Light” (Rok wydania: 1995, perkusista: Nick D’Virgilio)
To najlepsza kapela progresywna ostatnich 20 lat i to z niej wywodzi się człowiek, z którym mam jedną z ważniejszych muzycznych relacji w mojej karierze, a więc Neal Morse. Moją ulubiona ich płyta jest chyba “Snow”, po nagraniu której Neal opuścił zespół, ale wybieram “The Light” ponieważ jest najbardziej progresywna.
Ta płyta jest wzorcowa dla Spock’s Beard: klasyczne brzmienie retro progresywne, z użyciem organów Hammonda, melotronu i gitarami przepuszczonymi przez głośniki Leslie. To wszystko były klasyczne składniki, ale dla mnie to było świeże, bo w 1995 r. wszędzie wokół było słychać klony Dream Theater. Chociaż to była moja kapela i to ja stworzyłem tego potwora, to naśladowcy naszego brzmienia nie interesowali mnie jako słuchacza.
Spock’s Beard nie starało się zabrzmieć jak Dream Theater. Brzmieli bardziej jak wszystkie moje ukochane kapele – Yes, Genesis, Pink Floyd i the Beatles w jednym. Nie tylko grali tam wybitni muzycy, ale jeszcze mieli niesamowitego kompozytora w osobie Neala. Każda z jego melodii dawała się zapamiętać i zanucić. Nie mogły mi te kawałki wyjść z głowy.
Bigelf – “Cheat The Gallows” (Rok wydania: 2008, perkusista: Steve Frothingham)
To jest najświeższa kapela z tych, które podjarały mnie tak jak Spock’s Beard czy Mr. Bungle. Bigelf nie są tradycyjnie progresywni, czasem brzmią bardziej jak Black Sabbath, czasami jak ELO lub the Beatles, a nawet the Beach Boys czy King Crimson. Tak jak u Spock’s Beard, tak i u nich słyszę mieszankę moich ukochanych kapel, jak w potężnym tyglu.
Płyta “Cheat the Gallows” spowodowała, że od razu się w nich zakochałem. Zakumplowaem się z Damonem [Fox – wokalista i gitarzysta, przyp. Vik] i wziąłem ich pod swoje skrzydła. Pojechali na trasę jako support Dream Theater, zjechali z nami obie Ameryki i Europę. Robiłem wszystko, żeby fani ich poznali, bo uważam ten album za genialny.
Skończyło się na tym, że nagrałem ich następną płytę “Into the Maelstrom”, i zagrałem z nimi większość koncertów ją promujących. Pomóc im, a tym bardziej stać się częścią ich historii, było dla mnie zaszczytem. Wszystko zaczęło się od tego, że byłem ich wielkim fanem. Są niesamowici.